W Sarajewie wyrzucili nas na jakimś zadupiu, a mianowicie na stanicy autobusowej w serbskiej części. Aby dostać się do centrum należy pójść ok. 5 minut w dół, tj. zgodnie ze spadkiem ulicy :) i zapytać o autobus lub trolejbus do centrum. Taryfa na tym odcinku kosztuje 10 Euro. Pieniądze bez problemu można wymienić na dworcu autobusowym, najczęściej można też płacić w Euro. Docieramy do dworca kolejowego - głównego, z którego odjeżdża 11 pociągów w ciągu dnia, w tym większość na dystans do 100 km, co za ruch, pozazdrościć takiej stolicy :). Niestety ale większość torów wciąż nie została odbudowana i dlatego takie utrudnienia. Nie mając większego wyboru i ograniczone musowym powrotem do kraju w jak najbliższym czasie decydujemy się na pociąg international do Budapesztu. Zabawa ta szarpie nieco za kieszeń bo po 45 Euro na głowę. Nie ma problemu z kupnem biletu, nie potrzeba rezerwacji ale warto na peronie pojawić się wcześniej? pociąg bowiem liczy aż jeden wagon z podziałem na pierwszą i drugą klasę :). Wesoło jak zwykle. Znajdujemy trzy ostatnie wolne miejsca w przedziale z australijsko-kanadyjsko-portugalską ekipą i ruszamy w drogę. Ciasnota sprzyja integracji i po jakimś czasie nawet korytarze dotychczas pełne pasażerów pustoszeją. Sarajewo zwiedzałyśmy w deszczu, o dziwo całkiem sporo tu turystów. Samo miasteczko bardzo przyjemne, nietypowe jak na stolicę, o nieco orientalnym charakterze. Można tu spotkać coś na kształt mini tureckiego bazaru. Najciekawszym elementem Sarajewa jest obecność świątyń różnych wyznań oraz ich wyznawców na bardzo małej przestrzeni. Meczety sąsiadują z cerkwiami, kościołami, synagogami i nikomu to nie przeszkadza, Sarajewo może być więc małą lekcja tolerancji. W tutejszych kawiarniach można popróbować niesamowicie słodkich smakołyków, my delektujemy się oczywiści bakłavą - tym razem bośniacką :).